środa, 31 stycznia 2024

Zanim dojrzeją granaty – Rene Karabasz

Historia młodej Albanki, Beki, która składa przysięgę, że wyrzeka się do końca życia swojej kobiecości. Przyjmuje męskie imię Matja. A wszystko to w myśl albańskiego kodeksu prawa zwyczajowego, nazywanego kanun. Zakorzenionego w albańskiej tradycji, bardzo trudnego do zrozumienia i akceptacji przez współczesnego Europejczyka. Kobieta w razie konieczności lub potrzeby staje się mężczyzną. Przysięga dziewictwo i rozpoczyna żyć jak mężczyzna. W społeczeństwie, w którym obowiązuje kanun, na porządku dziennym jest też krwawa zemsta i zasada: honor ponad wszystko. W znaczeniu dosłownym. I o tym jest ta książka.


Dość trudna lektura, z dwóch powodów. Pierwszy, najważniejszy: mam w sobie małą tolerancję dla społeczeństwa, gdzie status kobiety jest niższy niż mężczyzny, a jej prawa jako człowieka łamane.

Drugi, to forma: książka napisana jest jak strumień myśli: bez wielkich liter i kropek znaczących koniec zdania, bez wyszczególnionych dialogów. Ze znaków interpunkcyjnych tylko przecinki. Powtórzenia wprowadzające melodykę niczym w pieśni. Wyzwanie dla czytelnika. W miarę lektury weszłam jednak w rytm języka, pewną transowość stylu. Dałam się autentycznie temu porwać. Wyobraźnia poszła w ruch. Zrozumiałam, że ów zabieg dobrze oddaje poetykę tej powieści. Proza zapisana niczym wolny, czy biały wiersz. Pozwala to też czytelnikowi na samodzielną interpretację tekstu, bez narzucania kreacji emocjonalnej.

A sama warstwa fabularna – przejmująca, jak zawsze, gdy dotyka niesprawiedliwości i gorszego traktowania człowieka, tylko ze względu na jego płeć. 

„Dom jest tam, gdzie obcięto ci skrzydła” – najbardziej bolesny fragment tej książki…

Polecam, ale uprzedzam – początek nie jest łatwy.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Nikodem Dyzma między ustami, a brzegiem pucharu ;)

Tytuł dzisiejszego wpisu to oczywiście nawiązanie do dwóch powieści, o których chcę dzisiaj napisać.


Czasami lubię wracać do książek, które kiedyś już czytałam. 

Dołęgę-Mostowicza uwielbiam. Oprócz: „Kariery Nikodema Dyzmy”, czy „Znachora”, godne uwagi dla współczesnego czytelnika są te mniej popularne: „Złota maska” i „Wysokie progi”, czy „Kiwony”.
Pamiętam natomiast, że przez „Między ustami, a brzegiem pucharu” Marii Rodziewiczówny nie przebrnęłam. Pokonały mnie wybrzmiewający literacką naiwnością styl pisarki i dziewiętnastowieczna mentalność stworzonych przez nią bohaterów. 

Tym razem z ciekawością powróciłam do przewrotnej historii Nikodema Dyzmy, w nowej odsłonie Wydawnictwo Harde. Opowieść o prostym cwaniaku, którego nazwisko stało się synonimem karierowiczostwa – niezmiennie aktualne! Historia znana mi, także dzięki serialowej roli Romana Wilhelmiego, a mimo tego, pochłonęła całkowicie, jakby czytana na nowo. 

Mniejszy entuzjazm wywołał we mnie romans „Między ustami, a brzegiem pucharu”, opowiadający o przemianie, jakiej dokonać się może w człowieku tylko pod wpływem prawdziwej miłości. Pomimo językowego uwspółcześnienia, wciąż brzmi dla mnie anachronicznie. Może ze względu na samą fabułę? Psychologiczne kreacje bohaterów odebrałam też jako zbyt silnie naznaczone mentalnością z przełomu wieków. I nawet (skądinąd bardzo dobra) współczesna redakcja, nie wyrwała do końca tej książki z XIX-wiecznej narracji, chociaż z pewnością znacznie ułatwia jej czytanie. 

W powieściach Rodziewiczówny i Dołęgi-Mostowicza zaczytywałam się jako nastolatka, wertując w czasie wakacji bibliotekę swojej Babci! Już wówczas, z nie do końca ukształtowanym gustem czytelniczym, wyczuwałam, że Rodziewiczówna jest dla mnie zbyt melodramatyczna, zaś Dołęga-Mostowicz – to było to! 

Podobne odczucia miałam teraz, czytając te dwie, odświeżone redakcyjnie powieści. Być może na taki, a nie inny odbiór, ma też wpływ to, że uwielbiam dwudziestolecie międzywojenne, a Dołęga-Mostowicz świetnie w swoich powieściach oddawał ówczesne realia. Maria Rodziewiczówna, nazywana swego czasu „królową polskiego romansu”, mimo wszystko nie przetrwała według mnie próby czasu. 

Bardzo dziękuję Wydawnictwo Harde 
za obdarowanie mnie pięknie wydanymi 
i na nowo zredagowanymi książkami.

niedziela, 21 stycznia 2024

Na domowym froncie – Kristin Hannah

Od dłuższego czasu mam „problem” z historiami opowiadanymi przez KH. Nie zaprzeczam, że jest mistrzynią w fabułach opiewających rodzinne relacje – jest w tym naprawdę dobra. Mnie jednak niezmiennie przeszkadza tendencja pisarki do lukrowania dialogów i wewnętrznych przeżyć bohaterów. Jest w tym coś z przesłodzonego amerykańskiego kina familijnego. I niestety spora dawka schematów.


Nie mniej postanowiłam dać szansę książce „Na domowym froncie”, bo porusza tematykę, która jest mi bliska. Od lat, ze względów rodzinnych tradycji i zawodowych wyborów, jestem związana ze środowiskiem wojskowym i lotniczym. Byłam zwyczajnie ciekawa historii (fikcyjnej) kobiety pilotującej śmigłowiec Black Hawk, która kierowana służbowym zobowiązaniem, wyrusza na wojnę w Iraku. Rzecz dzieje się w roku 2005, gdy w Ameryce po ataku terrorystycznym 11 września 2001, trwa zaostrzenie polityki wobec Bliskiego Wschodu.

Książka skupia się na przeżyciach amerykańskich żołnierzy (głównie kobiet) doświadczonych w tym konflikcie. Przekaz dotyczący samej operacji wojskowej, czy politycznych niuansów, potraktowany jest marginalne. Co raczej jest zrozumiałe w kontekście literatury obyczajowej – bo tym ta powieść jest.

Nie udało mi się polubić, ani w jakimś stopniu zbliżyć do któregokolwiek z bohaterów. A nastoletnia córka Jo i jej męża Michaela ocieka pretensjonalnością.

Druga część książki, po powrocie głównej bohaterki z Iraku, zdecydowanie ciekawsza. Przyznam, że chwilami wywołała we mnie wzruszenie – czyli dobrze mówię: KH to mistrzyni manipulowania emocjami czytelnika – i nie jest to wbrew temu co sądzę o tej powieści, zarzut :)

Wciąż tęsknię za Hannah, którą odkryłam w „Słowiku” i „Wielkiej samotności”, czy „Zimowym ogrodzie”. Właśnie te powieści uważam za najlepsze w Jej dorobku.

czwartek, 18 stycznia 2024

Ślady Leszego – Magdalena Zawadzka-Sołtysek (części 1-5)

1. Ślad wody,
2. Czas cieni,
3. Dzieci zimy,
3,5 Żywa woda (opowiadanie),
4. Czerwony kur,
5. Martwy świt.


Świadomy wybór czytanych książek, to także słuchanie tego, co o książkach piszą/mówią inni. Dzięki temu trafiłam na perełkę związaną z tematyką, która zwykle leży na rubieżach moich czytelniczych preferencji – a więc fantastyka i mitologia. Chociaż być może właśnie to się zmienia?

W ubiegłym roku zachwyciła mnie „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy”, więc kiedy przeczytałam na jakiejś grupie czytelniczej, że seria Magdaleny Zawadzkiej-Sołtysek „Ślady Leszego”, to w sam raz lektura dla tęskniących za Starą Słaboniową – wiedziałam, że to coś dla mnie.

„Ślady Leszego” oparte są na słowiańskiej mitologii i ludowych podaniach, i przeprowadzają czytelnika przez rok obrzędowy dawnych Słowian. Elementy świata nadprzyrodzonego i ludzkiej rzeczywistości ściśle ze sobą współgrają. To nie tylko bogowie, bóstwa, duchy, wszelkiej maści mamuny, rusałki, wodniki, utopce, licha, kikimory i inne wrogie lub przychylne ludziom stwory, ale też funkcjonowanie społeczności wiejskiej, obyczaje, styl życia i mentalność. A w tym wszystkim zwyczajne ludzkie sprawy, niezależne od czasów tak naprawdę bliskie także nam, ludziom współczesnym.

Cykl spokojnie można traktować jako kompendium wiedzy o słowiańskim świecie, podane w fikcyjnej formie beletrystycznej. Seria konsultowana jest z etnografami, archeologami, historykami. Zaopatrzona w słownik terminów i pojęć.

Cykl obejmuje tytuły (stan na styczeń 2024):
Ślad wody, Czas cieni, Dzieci zimy, Żywa woda (opowiadanie), Czerwony kur, Martwy świt. Docelowo tomów ma być 10 – czekam na kolejne niecierpliwie.

Wysłuchałam audiobooków – interpretacja lektora Wojciecha Żołądkowicza – mistrzostwo świata!
Bardzo polecam! Cudownie się tego słucha.

Wzmianki o treści poszczególnych tomów prezentuję także w formie opracowanych przez siebie grafik – zapraszam :)

Ślad wody

Króciutka nowelka wprowadzająca w serię, w której poznajemy głównych bohaterów i ich osadę – Krukowiec, leżącą na skraju puszczy i bagien nad rzeczką Wesoła. Znajdziemy w nim także nawiązanie do „patrona” serii: Leszego – najważniejszego pana i władcy lasu.

W „Starej Słaboniowej i Spiekładuchów” wiodącą postacią była Teofila Słaboniowa, w „Śladach Leszego” ton nadaje charakterna Gniewicha. Wyraziście wykreowana postać kobieca. Zresztą wszyscy bohaterowie serii są doskonale sportretowani.

Całość spowita w tajemniczym mroku, miejscami okraszona humorem.

Świetne preludium, zachęcające do dalszej lektury, uświadamiającej, jak bardzo słowiańska mitologia zbudowana była na zjawiskach i żywiołach natury.

Czas cieni

Mieszkańcy Krukowca szykują się do obrzędów Dziadów. Tymczasem w puszczy zaczyna grasować Brzoziec, upiorny duch syna cieśli, który postanowił zakończyć swój żywot na drzewie. Co go pchnęło do tego czynu? I jaki będzie to miało związek z nadchodzącymi Dziadami? Spokój mieszkańców zakłóca też niesforna koza Osetka. Pojawiają się kolejni bohaterowie ze swoimi problemami.

To część, w której bliżej poznajemy przeszłość Gniewichy, zaczynamy rozumieć dlaczego wybrała życie poza nawiasem wiejskiej społeczności.

Człowiek czasem kocha, ale nie wie dlaczego.”
„Łatwo rzec słowo, a trudniej odwrócić.”
„Ciało bez zdrowego ducha nie wyżyje.”

Dzieci zimy

Ta część uświadomiła mi, jak wiele słowiańskich obrzędów zostało w pewien sposób „przeniesionych”, czy też zaadoptowanych do kalendarza świąt chrześcijańskich. Uderza podobieństwo tradycji Słowian i chrześcijan.

Osią „Dzieci zimy” są przygotowania mieszkańców Krukowca do obchodów tzw. szczodrych godów, przypadających na chrześcijańskie Święta Bożego Narodzenia. W tradycji słowiańskiej celebrowano wówczas przesilenie zimowe.

Wiodące wydarzenie to narodzenie dziecka, które budzi strach wśród mieszkańców, „odmieńca”, „zwiastuna nieszczęścia”. Przenosząc reakcje i zachowanie bohaterów powieści na współczesność – rządzi tu mechanizm napiętnowania, odrzucenia inności – skąd my to znamy? „Co ludzie powiedzą?” – fraza, która zawsze niesie zło…

Żywa woda

Nad Krukowiec nadciągają ulewy i mieszkańcy osady zmagają się z niszczącą i niosącą śmierć powodzią. Króciutkie opowiadanie, które w moim odczuciu jest ważne w kontekście wydarzeń opisywanych w kolejnych tomach. Zawiązana jest w nim bowiem intryga dotycząca jednego z bohaterów – Sambora, która będzie miała swoje rozwinięcie w „Czerwonym kurze”. Rodzą się kolejne demony…

Czerwony kur

Zbliża się Święto Kupały! Czyli słowiańskie walentynki :) Ale w Krukowcu zaczynają wieść prym nie tylko zmysłowe żądze i namiętność. Pojawia się mała demonica, niewidzialna dla większości upiorna dziewczynka (świetnie wykreowana postać, niemalże wyjęta z najlepszego horroru!), która namiesza w życiu bohaterów. Czy w nawiedzonym przez upalne lato miejscu zakwitnie kwiat paproci? I czy budowa karczmy we wsi przyniesie coś dobrego dla słowiańskich osadników? Dużo się dzieje – zostają wyjawione dawne tajemnice, kończy się życie niektórych kluczowych postaci…

Tom dynamiczny, pełen wydarzeń i zwrotów akcji. Aktywności demonów, nie tylko „prawdziwych”, ale i tych w ludzkiej skórze…

„Gdy kogoś uratujesz, jesteś za niego odpowiedzialny.”

Martwy świt

Zaskakujące, że w chyba najbardziej mrocznej części, jest też najwięcej humoru. A to za sprawą tajemniczych „strażniczek losu”, przybyszek z… no właśnie: skąd właściwie? Czyżby ze współczesności? Wątek bardzo odświeżający całość.

Motywem wiodącym jest śmierć. Obrzędy związane z tryzną – słowiańskim pochówkiem. Krukowczanie szykują się do pożegnania i odprawienia w zaświaty zmarłego członka swojej społeczności... Próbują wchodzić w targi z demonami, aby zmienić przyszłość.


Podążając „Śladem Leszego” wkracza się na trop „słowiańskiej duszy”, której przypisuje się: uczuciowość, wyobraźnię, wrażliwość, związek z naturą, ale też porywczość i uleganie namiętnościom. Skuście się na tę wędrówkę!

czwartek, 11 stycznia 2024

Florentyna od kwiatów – Agnieszka Kuchmister

„Po co się zamartwiać czymś, co się jeszcze nie wydarzyło?”

Ta książka przewijała się w moich planach czytelniczych już od jakiegoś czasu. W końcu sięgnęłam po nią, niesiona zachwytem nad słuchaną aktualnie serią „Ślady Leszego” Magdaleny Zawadzkiej-Sołtysek, a także ubiegłoroczną lekturą „Starej Słaboniowej i Spiekładuchów” Joanny Łańcuckiej. Szukałam podobnych klimatów: odniesień do ludowych wierzeń, folkloru i specyfiki małej, wiejskiej społeczności, której rytm życia wyznaczają zmieniające się pory roku. I zapewne, gdybym nie miałam za sobą powyższych lektur, a w pamięci także i doskonałego „Prawieku i innych czasów” Olgi Tokarczuk, „Florentyna…” wywarłaby na mnie inne wrażenie.


Niestety czułam pewien niedosyt, czegoś mi brakowało. Trudno było mi zaangażować się emocjonalnie w opowiadaną historię. W moim odczuciu tej powieści bliżej do obyczajówki, niż magicznego realizmu. Nie zraża mnie wielość wątków, czy bohaterów występujących w powieściach, ale tutaj miejscami czułam się zawiedziona, że niektóre były ledwo muśnięte, jakby niedoprowadzone do końca, nie spięte wyraźnie w całość. Nie wybrzmiały tak, jak bym tego oczekiwała. Subiektywne uczucie, przyznaję.

Nie mniej wierzę, że można pokochać tę książkę. Dać się porwać magii związku człowieka z naturą, która stanowi tutaj jakby odrębnego, istotnego bohatera.

Florentyna przychodzi na świat we wsi Sokołów w roku, gdy Polska wraca po latach niewoli na mapę Europy. Jest wrażliwa na głosy natury, grają w niej baśniowe nuty. Przyglądamy się życiu Florentyny na przestrzeni wielu lat i wielu wydarzeń historycznych, które pomimo tego, że dzieją się gdzieś w oddali, mają wpływ na losy jej, i mieszkańców Sokołowa. Mocną stroną książki jest część, gdy akcja dociera do okresu II wojny. Autorka nie wprost, ale sugestywnie oddała zło, które wówczas toczyło ludzkość.

Ta książka kojarzy mi się z jednym słowem: tęsknota. Za ludźmi, za światem, który mija. Za trudnym do uchwycenia uczuciem szczęścia i osiągnięcia równowagi i stabilizacji w życiu.

wtorek, 9 stycznia 2024

Violeta – Isabel Allende

Hej, hej! Witajcie w nowym czytelniczym roku :) Ja mam za sobą cztery książki (w tym 3 wysłuchane), ale dopiero dzisiaj znalazłam odrobinę czasu, aby opowiedzieć o pierwszej z nich. Ponieważ te kolejne są spójnym cyklem, napiszę o nich, gdy skończę całość.

"Violeta" to saga rodzinna ujęta w czasowe klamry dwóch pandemii: od hiszpanki w 1920 do Covida 2020 roku. Violeta przychodzi na świat w bogatej rodzinie chilijskiej. Kryzys światowy w latach trzydziestych, a także nietrafione finansowe decyzje (hm… a raczej machlojki) ojca, doprowadzają rodzinę do bankructwa. Violeta wraz z matką i ciotkami odnajduje dom wśród obcych ludzi, którzy z czasem staną się jej najbliższymi sercu osobami.


Powieść ma formę listu/spowiedzi. Początkowo nie wiemy kim jest adresat wspomnień głównej bohaterki, ale mamy świadomość, że opowieść snuje stulatka, której życie dobiega końca.

Książka nie jest literacką perełką, ale to dobrze opowiedziana historia kobiety silnej, świadomej. Kobiety, której nie były obce potknięcia i nie zawsze trafione wybory. Ale też potrafiącej niestrudzenie walczyć o siebie i o najbliższych. Aktywnej, zaangażowanej, nigdy się niepoddającej.

Bardzo dobrze osadzona w czasie i historii Chile, chociaż sama nazwa państwa nie pada ani razu, odniesienia do wydarzeń oraz obyczajowości tego kraju są czytelne i jednoznaczne (także w przypisach). Czyta się naprawdę dobrze, chociaż pod koniec lekko czułam się znużona formą narracji.

Kto zna twórczość Allende, z łatwością rozpozna jej styl i klimat. Dobra książka na rozpoczęcie nowego czytelniczego roku.

Pozdrawiam noworocznie i pędzę we wspomniany świat słowiańskiego cyklu, który czytelniczo gra u mnie teraz pierwsze skrzypce :)